12 maja 2024r. Imieniny: Pankracego, Dominika, Domiceli
Gospodarz strony: Andrzej Dobrowolski     
 
 
 
 
   Starsze teksty
 
Mechanizm zagłuszenia sumień

http://www.czasgarwolina.pl Socjalizm poprzez podjęcie działań opiekuńczych zmienia podejście ludzi do powinności wspierania biednych. Naturalne współczucie sumień i instynkt pomocy obumierają, zastępuje je poczucie bezsensu dobrowolnego wsparcia.

 Dlaczego tak jest tłumaczy tekst Karola Murray'a (z protestanckiej Ameryki), zaczerpnięty przez nas ze zbioru "Odkrywając wolność" (2012).

 Tekst polecamy szczególnie chrześcijanom, którzy błędnie uważają socjalizm za ideę współbrzmiącą z chrześcijaństwem.

                                                                                             Andrzej Dobrowolski

 

Spoiwa wspólnoty

 Powtórzmy zatem pytanie: dlaczego w narodzie tak bogatym jak Stany Zjednoczone nie miałoby znaleźć się dość ludzi, by naturalnie i w pełni realizować funkcje wspólnoty, które wcześniej opisywałem?

 Odpowiedź którą proponuję, odwołuje się do przywołanego w tytule obrazu elementów łączących wspólnoty. Wspólnoty istnieją, ponieważ mają powód do istnienia - pewne funkcje zasadnicze wokół których formy przynależności tworzące żywotną społeczność mogą się formować i rosnąć. Kiedy rząd odbiera im jakąś funkcję zasadniczą, uszczupla nie tylko źródło żywotności związanej z tą konkretną funkcją, ale i żywotność dużo większej rodziny reakcji. Wynajmując zawodowych pracowników społecznych, by troszczyli się o najbardziej potrzebujących, odcina dopływ życiowych energii do zachowań drugiego i trzeciego rzędu, które nie mają nic wspólnego z formalną pracą społeczną.  Przykład: Zgodnie z logiką inżyniera społecznego nie ma żadnego przyczynowego związku pomiędzy tak na pozór różnymi zdarzeniami, jak (1) ustanowienie biurokracji socjalnej i (2) zmniejszone (po upływie kilku lat) prawdopodobieństwo, że gdy ktoś umrze, sąsiad przyniesie posiłek pogrążonej w żałobie rodzinie. Zgodnie z logiką, którą ja się posługuję, istnieje tu związek przyczynowy, i to bardzo ważny.

  Opieram się ostatecznie na dwóch założeniach. Pierwsze pochodzi znów wprost od Arystotelesa i głosi, że praktykowanie cnoty ma cechy nawyku i biegłości. Ludzie mogą się rodzić ze zdolnością do bycia hojnymi, lecz stają się hojni jedynie przez praktykowanie hojności. Ludzie są zdolni do uczciwości, lecz stają się uczciwi jedynie przez jej praktykowanie. Drugie założenie, którego konkretnego źródła nie mogę wskazać, dotyczy reakcji ludzi, o której kilkakrotnie wspominałem; ludzie nie są skłonni podejmować uciążliwych obowiązków, kiedy ktoś inny może zrobić to za nich. Na poziomie mikrospołecznym dialog między obywatelem a rządem przebiega mniej więcej tak:

- Czy chcesz wyjść i nakarmić głodnych, czy też zamierzasz siedzieć tutaj i oglądać telewizję?

- Jestem zmęczony. Co się stanie, jeśli nie pójdę?

- Cóż, jeśli nie pójdziesz, sądzę, że po prostu będę musiał zrobić to sam.

- W takim razie idź.

 Zjawisko to przejawia się również w formie zagregowanej. Zgodnie z normalnym biegiem rzeczy część dochodu, która ludzie i firmy przeznaczają na cele charytatywne, "powinna" w miarę wzrostu bogactwa wzrastać nie tylko w liczbach bezwzględnych, ale i procentowo: jeśli zarabiając 10 tysięcy dolarów, mogę pozwolić sobie na oddawanie 5% moich dochodów, to (jak zawsze, ceteris paribus) zarabiając 11 tysięcy dolarów, mogę sobie pozwolić na oddawanie wyższego odsetka i wciąż mieć więcej pieniędzy niż poprzednio do osobistego użytku.  Od początku lat czterdziestych do 1964 r. oczekiwania te się sprawdzały: im bogatsze stawały się Stany Zjednoczone, tym większa część ich bogactwa przeznaczana była na cele charytatywne. Potem nagle, mniej więcej w latach 1964-65, w samym środku ekonomicznego boomu, ten trwały trend uległ odwróceniu. Część dochodów przeznaczana na cele charytatywne zaczęła maleć, mimo, że dochody nadal rosły. Ten nowy niepokojący trend trwał przez resztę lat sześćdziesiątych, i w latach siedemdziesiątych, a potem nagle znów uległ odwróceniu w 1981 r. (w trudnych czasach), gdy do władzy doszła nowa administracja, która znowu wydawała się mówić: "Jeśli ty tego nie zrobisz, nikt tego nie zrobi". Rycina pokazuje tę intrygująca historię od 1950 r. do 1985 r.

 Posługuję się tu wykresem jako ilustracją, a nie jako dowodem. Ale istnienia relacji przyczynowej polegającej na tym, że wydatki rządowe wypierają prywatną dobroczynność, dowiódł cały szereg analiz technicznych. Przyczynowe wyjaśnienie nie musi być dużo bardziej skomplikowane niż prywatny dialog ("Co się stanie, jeśli tego nie zrobię?") odbywający się w skali ogólnonarodowej.

 Wydaje się to nieuchronne. Jeśli pojawia się przekaz, że jeśli ludzie nie zrobią pewnych rzeczy sami, państwo wynajmie kogoś, by zrobił je za nich, wiedza ta wpływa na zachowania. Ponownie my sami możemy stanowić źródło dowodów. Załóżcie na przykład, że usłyszycie jutro o wstrzymaniu w waszej dzielnicy wszelkiej rządowej pomocy dla biednych świadczonej na federalnym, stanowym czy lokalnym poziomie. Jeśli jesteście lekarzami, czy nie wpłynie to na waszą gotowość do świadczenia darmowych usług? Jeśli należycie do rady parafialnej, czy nie wpłynie to na program obrad przyszłotygodniowego spotkania? Jeśli jesteście członkami społeczności nie należącymi do żadnej organizacji społecznej, czy nie zastanowicie się nad tym, co moglibyście zrobić dla zaspokojenia potrzeb, o które rząd tak bezdusznie przestał się troszczyć? Jeśli już pracujecie jako wolontariusze, czy nie zwiększycie swoich wysiłków?

 Jeśli byłoby prawdopodobne, że funkcjonowalibyście aktywniej jako członkowie społeczności w takich właśnie warunkach, zagadka do rozwiązania jest następująca: bardzo możliwe, że takie działania przyniosłyby wam satysfakcję. Możecie być tego pewni. Dlaczego więc nie działacie teraz tak, jak działalibyście wtedy, gdy rząd zaprzestałby spełniania wspomnianych funkcji? W końcu wieczorne wiadomości co dzień pełne są opowieści o ludziach, którzy wpadli w luki istniejącego systemu pomocy społecznej. Dlaczego więc nie wyjść i nie zafundować sobie takiej samej satysfakcji, jakiej doznawalibyście, gdyby rząd nie zajmował się juz pomocą społeczną?

  Właściwa odpowiedź brzmi: "To nie byłoby to samo". Jeśli dziecko w sąsiedztwie nie zostanie nakarmione, o ile nie zrobi tego miejscowy kościół, to kościół nakarmi to dziecko. Ale jeśli kościół jest jedynie punktem dystrybucji, jeśli chodzi po prostu o zadecydowanie, czy dziecko zostanie nakarmione przez kościół czy przez Hojną Zewnętrzną Agencję, potrzeba przestaje być nagląca, podobnie jak zanika częściowo reakcja członków kościoła. I część żywotności kościoła.

 Przypomnijmy formułę: satysfakcje są produktem odpowiedzialności, wysiłku i funkcji. Kiedy działa Hojna Zewnętrzna Agencja, faktem jest, że twoja odpowiedzialność jest mała i rozmyta. Tak więc grupy podejmujące dobrowolne działania stają wobec problemu znalezienia sobie jakiegoś pola działania, gdzie nie napotkałyby na konkurencję ze strony programów rządowych, lub przekonania żywionego przez potencjalnych wolontariuszy, że będą zajmować się czymś, co wpada w luki istniejącego systemu. W miarę jak zakres odpowiedzialności rządu się rozszerza, w obu tych przypadkach jest coraz trudniej być przekonywującym. Czemu mam przekazać 500 dolarów z własnych pieniędzy (co stanowi dużą sumę) lokalnej organizacji, jeśli w mieście działa biurokracja wydająca na ten sam cel 20 milionów dolarów? Czemu pracując przez cały dzień, mam rezygnować raz w tygodniu z wieczoru, żeby zajmować się czymś, do zrobienia czego miasto dysponuje kilkusetosobowym etatowym personelem? Jeśli zaś nie wykonuje on swej pracy, trzeba go zmusić do robienia tego, za co mu się płaci.

http://www.czasgarwolina.pl Żadne z powyższych stwierdzeń nie oznacza ignorowania istniejących programów dobroczynnych i wolontariatu. Sugeruję raczej, że to, czego jesteśmy świadkami, jest jedynie namiastką tego, co istniałoby w przeciwnym razie - zachowaniem stosunkowo nielicznej grupy wysoce zmotywowanych osób. Nie zajmuję się również w tym momencie wskazywaniem najlepszego sposobu nakarmienia głodnych dzieci. Rozważaną kwestią nie jest dobrobyt karmionego dziecka, lecz żywotność kościoła jako instytucji funkcjonującej w ramach społeczności. Kościół będzie dostarczającą satysfakcji instytucją życia wspólnotowego (a nie jedynie życia religijnego) w takiej mierze, wjakiej jego członkowie będą mieć coś ważnego do zrobienia, a ta rola instytucjonalna będzie ulegać atrofii w takiej wierze, w jakiej kościół niczego ważnego nie będzie robił. Podobnie jest w przypadku szkół, klubów, izb handlowych o dowolnej innej lokalnej instytucji. Muszą mieć coś do zrobienia, a ich odpowiedzialność musi być realna.

 Twierdzę zatem, że nie ma nic tajemniczego w tym, że ludzie w nowoczesnych środowiskach miejskich ulegają atomizacji. Ludzi pociąga przynależność do organizacji działających we wspólnocie i wiążą się z nimi w sposób wprost proporcjonalny do funkcjonalnej wartości. Gdy zaś ludzie wiążą się z poszczególnymi wspólnotowymi instytucjami, niedotykalna całość, sama zwana wspólnotą, nabiera żywotności i wartości, które są większe niż suma ich części.  Zabierzcie funkcję, a zabierzecie i wspólnotę. Źródłem problemu nie jest wirus związany z nowoczesnością, lecz centralizacja funkcji, które nie powinny zostać zcentralizowane, będąca w dużej mierze kwestią wyboru politycznego, a nie nieuchronnych procesów.

 

Wspomnienie wrocławskiej wystawy obrazów Petera Breughla z "Siedmioma czynami miłosierdzia"-kliknij tu.

 

.